Jest 28 grudnia 2019 r. Znajdujemy się w XI Liceum Ogólnokształcącym im. Mikołaja Reja w Warszawie i rozmawiamy z panem Krzysztofem Gołębiowskim, absolwentem Reja z 1964 r.
Dzień dobry.
Zacznijmy od tego, do której klasy Pan chodził, kto był Pana wychowawcą?
Numeracja była inna niż obecnie, bo kończyło się szkołę podstawową siedmioletnią i szło się do klasy ósmej1 w szkole średniej. Trafiłem do klasy B2, przy czym podstawowym kryterium różnicującym był język obcy. Wszyscy uczyli się wtedy rosyjskiego (od V klasy podstawówki) i w liceum dochodził jeszcze jeden język obcy – w klasie A był to francuski, a u nas łacina. Nie było jeszcze wtedy podziału na klasy matematyczne, biologiczne, humanistyczne. Moją wychowawczynią była pani Stefania Łapińska, nauczycielka historii, dosyć surowa w zachowaniu i sposobie bycia, ale uczyła dobrze, była sprawiedliwa w ocenach.
Jaka atmosfera panowała wtedy w Reju?
Były to czasy PRL-u i oczywiście to się przekładało również na życie w szkole. Gdy przyszedłem do szkoły, dyrektorem był pan Antoni Pawłowski, bezpartyjny, co było wtedy czymś wyjątkowym, zwłaszcza w liceum z takimi tradycjami, i to w Śródmieściu. W sumie w szkole mimo wszystko nie czuło się tego powszechnego marazmu, jaki wtedy panował, choć żyliśmy w warunkach „obozu” i przygnębienia. Byliśmy młodymi ludźmi i oczywiście wszystko przeżywaliśmy inaczej. Duża część (chyba nawet większość) moich kolegów i ja chodziliśmy do kościoła, nikt z tego powodu nas nie gnębił ani nie było problemów z maturą czy ze stopniami.
Przede wszystkim w szkole była wielka ciasnota, ale może dzięki temu panowała atmosfera większej bliskości – wszyscy byli, jak to się mówi, na kupie. Nauczyciele mieli swój pokój, ale to też była w sumie klitka. W każdej klasie było ponad trzydzieści osób. Sale lekcyjne były nieduże, z czterema rzędami stołów; gdy nauczyciel, na przykład nasz nauczyciel polskiego, wspomniany pan Pawłowski, dyktując, spacerował między rzędami, miejsca było tyle, że tylko on mógł przejść. Ciasnota to był czynnik wyróżniający naszą szkołę. Sala gimnastyczna była na drugim piętrze. Po przebiciu ściany połączono dwie sale – można było oczywiście biegać, skakać przez kozła, chodzić po równoważni, ale z gier sportowych istniała tylko siatkówka. Kiedy było cieplej, chodziliśmy tutaj niedaleko na trawę, można było pograć czy pobiegać.
Co ciekawe, tego budynku szkolnego3 oczywiście nie było. Zaczęto go budować chyba w 1962 albo w 1963 r. Wcześniej był tu pusty plac. Gdy było ciepło, na dużą przerwę cała szkoła wychodziła do Ogrodu Saskiego.
Pierwsza połowa lat 60. to okres dużych zmian, na przykład na Placu Małachowskiego w 1962 r. wyburzono ruiny Pałacu Kronenberga, który stał naprzeciwko Zachęty, a w 1965 r. oddano do użytku nową część szkoły. Co się tam znajdowało?
Plac, który dzisiaj zajmuje nowe skrzydło szkoły, był pusty. Myśmy przez ten plac przechodzili do Ogrodu Saskiego. Mój brat, młodszy ode mnie o dwa lata, który też tu chodził, odbierał maturę już w nowej sali gimnastycznej. Na rogu Królewskiej i Mazowieckiej czy właściwie Placu Małachowskiego, stał Teatr Żydowski im. Kamińskiej, który wynajmował często sale na gościnne występy teatrów przyjezdnych lub na różne imprezy. Teatr ten istniał jeszcze w roku 1966.
Przede wszystkim muszę dodać jedną rzecz: za moich lat, nie tylko szkolnych, ale też studenckich, a nawet jeszcze później, nie było tylu miejsc poodgradzanych. Dawniej było tak, że idąc Nowym Światem, w którąkolwiek bramę by się weszło, można było wyjść np. na Gałczyńskiego czy na Tuwima, teraz natomiast albo bramy w ogóle są zamknięte, albo są tam jakieś kawiarnie; w każdym razie nie ma przejścia. Dla mnie jest to bardzo bolesne spostrzeżenie, że ulice warszawskie, przynajmniej tu w Śródmieściu, poodgradzały się od ludzi, i to nie żywopłotami, tylko metalowymi prętami. Oczywiście wszędzie są domofony (dawniej się wchodziło na klatkę schodową bez problemu). Tutaj, w otoczeniu kościoła ewangelickiego, też nie było płotów i jakoś nikt nie chodził po trawie. Warszawa bardzo się zmieniła, na moich oczach, a mieszkam w tym samym miejscu cały czas już sześćdziesiąt sześć lat.
Opowiem Wam ciekawostkę. Gdy byłem w szkole podstawowej, potem w średniej, w pierwszej połowie września braliśmy udział w tak zwanej akcji odgruzowywania Warszawy. W sobotę cała szkoła szła gdzieś na wyznaczony plac, gdzie były łopaty, podjeżdżały samochody i uczniowie z nauczycielami wrzucali na nie tymi łopatami gruz. To było najpierw odgruzowywanie, a potem porządkowanie Warszawy. Nie wiem, gdzie wywozili ten gruz…
Wspomnę o jeszcze jednej ciekawostce, której nie pamiętacie. Po Warszawie jeździły trolejbusy, zwane pieszczotliwie “trajlusiami”. Tu, gdzie obecnie stają autobusy przy kościele ewangelickim, był dawniej przystanek trolejbusowy. Było w sumie chyba pięć linii trojlebusowych z numeracją od 50 do 59. Jedna z tras biegła Świętokrzyską – trolejbus skręcał w Mazowiecką, następnie w Traugutta i Krakowskie Przedmieście. Druga linia “przeskakiwała” z Mazowieckiej w Kredytową, potem w lewo w Jasną, dalej Chmielną, trolejbus przecinał ją, jechał Kruczą, skręcał w dół w Piękną… W każdym razie tutaj do 1973 r. jeździły trolejbusy. Mam urodziny 30 czerwca i w owym roku, gdy akurat u mnie w domu było przyjęcie, ktoś powiedział: „Słuchajcie, dzisiaj jest ostatnia jazda trolejbusu, może pójdziemy?”. No i poszliśmy. Były wtedy bezpłatne przejazdy, kursowała już tylko jedna linia. Można było jechać Myśliwiecką, Piękną, Koszykową i gdzieś dalej. I na tych ostatnich “trajlusiach” były napisy takie jak: „Żegnajcie, zostałem wyparty przez spaliny” albo: „Ja tu jeszcze wrócę”. I rzeczywiście, w połowie lat 80. przywrócono jedną linię trolejbusową, podmiejską – zaczynała się przy dzisiejszej stacji Metro Wilanowska, stamtąd “trajluś” jechał do Piaseczna, gdzie powstała nowa fabryka telewizorów. Ale trwało to krótko, nawet nie pamiętam ile, ale chyba kilka lat, potem już całkiem upadło. Żałuję ich bardzo, trolejbusy były fajne, ale to już przeszłość.
Jak trafił Pan do Reja?
Szkolę tę wybrały trzy moje koleżanki z podstawówki, a moja mama już trochę z rozpędu. Jedna z tych koleżanek mieszkała niedaleko nas. Jej mama zadzwoniła do mojej, mówi: „Ewa się wybiera do Reja”. Na to moja mama: „To może spróbujemy”. Gdy rozmawiała z dyr. Pawłowskim, jego pierwsze pytanie brzmiało: „Chłopiec czy dziewczynka?” (zdecydowana większość kandydatów to były dziewczęta). Trochę mi było żal rozstawać się z kolegami, ale tu była łacina, a ja strasznie chciałem się jej uczyć. I tutaj złożyłem papiery i zdałem.
Czy utrzymuje Pan cały czas kontakty ze swoimi kolegami z Reja?
Niestety, nie. Zaraz po maturze byliśmy jakoś tam zżyci, zaprzyjaźnieni, ale dość szybko kontakty się prawie zupełnie urwały. Odżyły częściowo po wielu latach, kiedy przyszedł rok 1986, a z nim pierwszy dla mnie zjazd absolwentów. Dowiedziałem się z prasy, chyba z „Życia Warszawy”, że jest planowany zjazd i absolwenci są proszeni o zgłaszanie się. Pierwszy punkt programu to było składanie wieńców, kwiatów, na grobie Nieznanego Żołnierza i wpisanie się do księgi, co było czymś wyjątkowym. Potem wszyscy przyszli tutaj, do szkoły, dla nas nowej. Wszystko było otwarte, także Izba Pamięci. Byłem ciekaw, kto od nas przyjdzie, ale nie było nikogo. Potem wszyscy przenieśli się na drugą część spotkania do NOT-u na Czackiego. Odbyła się tam sesja popularnonaukowa dotycząca historii szkoły i oczywiście spotkanie towarzyskie. I tam pojawiły się cztery osoby z mojej klasy.
Więcej i lepiej było dziesięć lat później. Wymieniliśmy telefony, adresy. A w 2004 r. była 40. rocznica matury. Postanowiłem urządzić spotkanie, do kogo mi się uda – zadzwoniłem, zawiadomiłem. Ale do spotkania nie doszło. A po wielu latach mój starszy syn tu właśnie chodził, do Reja…
Których nauczycieli wspomina Pan z uśmiechem?
Nikogo nie wspominam, że tak powiem, ze łzami. Nasza wychowawczyni, pani Łapińska, była dość oschłą osobą, ale bardzo dobrze ją wspominam. Widać było, że zależy jej na naszej klasie. Gdy ktoś miał jakieś problemy, chodziła wokół tego, może nie wykłócała się, ale walczyła, żeby się poprawił, nauczycieli prosiła, żeby dać jeszcze jedną szansę.
Polskiego przez kilka lat uczył nas pan Pawłowski, ale w ósmej klasie, jeśli dobrze pamiętam, była to pani Maria Stanczewska, bardzo miła, dostojna – można powiedzieć. Potem uczyła nas pani Adamina Balcerzak (miała takie rzadkie imię). Po latach dowiedziałem się, że należała do partii4 (wtedy nikt z nas raczej nie wiedział, kto z nauczycieli należał do PZPR-u). Nie uprawiała wobec nas żadnej propagandy czy indoktrynacji. Dowiedziałem się później, że w partii była towarzyszką funkcyjną. Była to pani z dużą wiedzą, zwłaszcza w zakresie literatury. Zorganizowała nam koło polonistyczne, literackie, do którego należałem w dziewiątej i częściowo w dziesiątej klasie, a z sąsiedniej m.in. niejaki Adam Michnik, który do Reja chodził, ale u nas matury nie zdawał. Zawsze miał dużo mądrych rzeczy do powiedzenia, bardzo mile wspominam kontakt z nim. Koło przyciągało mnie; języki interesowały mnie zawsze, no i jestem teraz polonistą z wykształcenia, o kierunku językoznawczym. Dzieliliśmy się tam wrażeniami z przeczytanych książek, toczyliśmy dyskusje o literaturze itd. Byłoby dla mnie ciekawsze, gdyby coś o języku było, ale mimo wszystko przychodziłem, uczestniczyłem w tych spotkaniach z wielkim zainteresowaniem.
Chemii uczyła pani Stanisława Nowakowa. Nie mówiła porywająco, ale miała dużą wiedzę i umiała ją sprzedać, jak to się mówi, to znaczy mówiła na tyle ciekawie, że potrafiła nas zainteresować. Widać było, że ona chce nas nauczyć swojego przedmiotu. Przeprowadzała bardzo dobrze doświadczenia, wiedziała, w jakich proporcjach jakieś tam kwasy wlać, żeby wybuchu nie było.
Była mocno już starsza pani Aniela Siwkowa, która uczyła biologii. Lubiła snuć wspomnienia. Pamiętam, że kiedyś zebrało jej się na takie dłuższe wspominki, jak przed wojną chodziła do szkoły i jakich tam języków się uczyła, że francuskiego, że na tyle, że w czasie wojny gdzieś tam dawała sobie radę, i niemieckiego także. Lekcja nam uciekła, ale fajnie było posłuchać tych wspomnień.
Matematyki uczyła pani Teresa Stryjkowa. Ale wcześniej mieliśmy nauczyciela, który uczył łaciny i matematyki jednocześnie – nazywał się Władysław Ulanowski, zwany popularnie Mopsem. Był to starszy pan, szpakowaty. Miał swoje ulubione powiedzenia. Pierwsza lekcja algebry, którą poprowadził, była cała poświęcona rozważaniom, skąd pochodzi nazwa „algebra”. Wspomniał, że pierwsza część tego słowa al- jest rodzajnikiem w języku arabskim, po czym przeszedł do bułgarskiego, mówiąc, że jest to jedyny język słowiański, który też ma rodzajnik. Słuchałem tego z wielkim zainteresowaniem, bo to była woda na mój młyn, a pan Ulanowski rozgadał się na całą lekcję. Trzeba przyznać, że i matematyka, i łacina były w porządku – profesor znał się na tym, miał wiele do powiedzenia. Odszedł w atmosferze pewnego skandalu – w połowie naszej nauki, pod koniec roku szkolnego, okazało się, że zaczął udzielać korepetycji jednemu z uczniów. Nagle kolega, który miał same dwóje z większości przedmiotów, dostaje piątkę z łaciny u niego, który nie stawiał w ogóle piątek. Sprawa wyszła na jaw, a od nowego roku już go nie było. Wtedy do łaciny przyszła pani Wanda Popiak, w średnim wieku, bardzo elegancka, zadbana – dużo jej zawdzięczam, a do matematyki pani Stryjkowa.
Maturę zdawałem z matmy, dostałem czwórkę, choć liczyłem na to, że będę miał piątkę; jeżeli egzamin pisemny zdało się na piątkę, to już się było zwolnionym z egzaminu ustnego, poza tym na świadectwie ukończenia szkoły też trzeba było mieć przynajmniej czwórkę. Niestety, byłem zwolniony tylko z polskiego, a z matematyki nie. Ale też naprawdę dużo się dzięki pani Stryjkowej nauczyłem. Przychodziła jeszcze na spotkania w 1986 i 1996 r., ale w 2016 r. już jej chyba nie było, a jeżeli – to musiała być bardzo sędziwa.
Wf-u uczył nas pan Tomasz Olszewicz, starszy, siwy, bardzo spokojny, wyważony, a jednocześnie bardzo wymagający. Odszedł chyba po dwóch latach, już na emeryturę. Fizyki uczył nas pan Bruno Szwenger – miał duże poczucie humoru, potem pan Ludwik Lis. Był on pracownikiem naukowym politechniki, miał do uczenia typowe podejście naukowca, posługiwał się słownictwem bardziej zaawansowanym; jedno ze słów pamiętam do dzisiaj – „fizyka korpuskularna”.
Rosyjskiego uczyła nas chyba przez dwa lata starsza pani, której nazwiska nie pamiętam, a która – jeśli można tak powiedzieć – wyróżniała się tym, że nie miała prawej dłoni (straciła ją w czasie wojny). Później krótko uczyła nas pani (chyba) Olszewska, z którą po latach spotkałem się w mojej pierwszej pracy, w PAP-ie, gdy pracowałem krótko w biuletynie rosyjskojęzycznym. Potem, od połowy mojej “kariery” rejackiej obowiązki te przejął pan Jerzy Pietkiewicz, późniejszy dyrektor, działacz partyjny, tzw. lektor w Komitecie Warszawskim Partii. Nie miał dla nas za dużo czasu, często lekcje albo nam w ogóle przepadały, albo ktoś tam musiał je prowadzić w zastępstwie. Miał duże poczucie humoru, ale jednocześnie, ponieważ był dyrektorem, miał takie, powiedzmy, szersze spojrzenie, szersze podejście do różnych spraw, ale też uważał, że rosyjski jest na tyle ważnym przedmiotem, że wszyscy powinni go znać. Znam rosyjski biegle, w dużym stopniu dzięki szkole, bo się przykładałem. Interesowało mnie to, ale też prywatnie kupowałem książki po rosyjsku. W czasach komunistycznych do Polski przychodziło dużo książek ze Związku Sowieckiego, m.in. właśnie z językoznawstwa. Kupowałem słowniki, gramatyki, samouczki itd., w dodatku były one bardzo tanie w porównaniu z naszymi.
Czy chciałby Pan się podzielić z nami innymi wspomnieniami ze szkoły, o których jeszcze Pan nie opowiadał?
Nieraz zazdroszczę Wam wielu możliwości, na przykład podróżowania. Jeździłem sporo, ale znacznie później, gdy już pracowałem, nie w okresie szkolnym. Żyjemy w zupełnie innej rzeczywistości – komputerowej, Internet znosi granice, bo możesz sobie na bieżąco korespondować z kimś, kto mieszka w Australii czy w Nowej Zelandii. Ale z drugiej strony, gdy tak patrzę na młodych ludzi, widzę, ile oni czasu spędzają przy komputerach, w całej tej cyberprzestrzeni: my więcej byliśmy na dworze, biegaliśmy, graliśmy w piłkę.
Dzisiaj rodzice bardziej się trzęsą o dziecko, że gdzieś tam pobiegnie, skaleczy się, przewróci. A przecież na trzepakach wychowały się całe pokolenia dzieci – wchodziło się tam, zwisało, jedni przed drugimi popisywali się, że ktoś podskoczy i sięgnie wyżej, a drugi nie sięgnie itd. Dzisiaj żyjemy w zupełnie innym świecie i szkoła też już jest zupełnie inna. W tym roku byłem na 60. rocznicy mojej szkoły podstawowej, była akademia i zwiedzanie klas. Chodzę i patrzę, na stole nauczycielskim stoi komputer, pytam, co on tu robi. Okazuje się, że tu się sprawdza listę obecności, wstawia stopnie, wszystko już jest w komputerze, nie ma dziennika. Zupełnie inny świat. A obecne w klasie uczennice chyba z II klasy pokazywały mi jak jakiś eksponat muzealny kałamarz z atramentem i pióro, które się w nim maczało, żeby pisać. Dla nich była to już egzotyka, a dla mnie codzienność, gdy byłem w ich wieku i jeszcze długo potem.
Nie będę Wam życzył, żeby wrócić do tamtych czasów, bo po pierwsze, jest to niemożliwe, po drugie, dokonuje się postęp. Tylko pytanie, jak z tego korzystać. Gdy wchodzę do autobusu, do metra, widzę, że wszyscy naokoło albo słuchają czegoś, albo coś tam wystukują. Więc jeżeli można, to życzę Wam, żebyście za bardzo się nie skomputeryzowali, nie „zesmartfonili”, żeby człowiek był jednak i w Was, i wokół Was.
1Liceum było wtedy czteroletnie (przyp. red.).
2W licem Reja na każdym poziomie były dwie klasy: A i B (przyp. red.).
3Chodzi o nową część szkoły, którą zbudowano wzdłuż ul. Królewskiej (przyp. red.).
4PZPR – Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (przyp. red.).
Wywiad został zrealizowany w ramach projektu grupy SMR “Czas odnaleziony we wspomnieniach”.
Prowadzący – Mateusz Pęcikiewicz
Redakcja i korekta – Anna Wojciechowska
W celu obejrzenia fotorelacji z wywiadu, należy kliknąć na miniaturki zdjęć znajdujące się poniżej
Pozdrawiam serdecznie… matura 1974 – klasa IVE, wychowawczyni romanistka Małgorzata Domasik. Polonista prof.Antoni Pawłowski zwany przez nas Dziadziem. Matematyka- prof. Elzbieta Sokolowska, rosyjski- Dyro?, Jerzy Pietkiewicz… Wspaniale lata młodości.